PEARL JAM Ten LP
- Vinyl | LP | Album | Reissue
- Vinyl | LP | Album | Reissue
„Ten” totalnym przypadkiem podbił moje serce w okresie szkoły podstawowej. W trakcie nocnego wertowania kaset na walkmanie dotarłem do zespołu Pearl Jam. Totalnie nie wiedziałem co to za muza i klimat, ale trzeba było lecieć dalej. Dlatego nie będzie to typowa recka, a bardziej oddanie hołdu dla tamtej chwili. Jest ku temu okazja, bo jeden z najważniejszych albumów w mojej muzycznej edukacji skończył właśnie 32 lata. Muzyka, którą usłyszałem na tej kasecie zachwyciła mnie niesamowicie. Tę kasetę mam zresztą do dziś.
Została przeze mnie totalnie skatowana, ale nie mogłem się nasłuchać. Początek „Ten”, czyli „Once” był psychodeliczny, totalnie inny niż to, czego wspomnianego wieczora słuchałem. Jednak po chwili plumkania rozpoczął się czad, który przeniósł mnie na szare ulice Seattle. Głos Eddiego był magiczny i hipnotyzujący od samego początku, a kiedy wszedł wers „Backstreet lover on the side of the road” już wiedziałem, że w tym momencie stał się moim topem obok Jacksona i Ozzy’ego. Zupełnie nie znałem historii, które kryły się za tymi tekstami, ale ten album był już dla mnie czymś niesamowitym. Każda sekunda, każda nuta tu zawarta przeszywała na wskroś. Dopiero z czasem dowiedziałem się, że „Why Go” jest o przyjaciółce Veddera, która przebywała w szpitalu psychiatrycznym, a „Jeremy” o krwawym spóźnieniu się do szkoły Jeremy’ego Delle’a. Dopiero z czasem zacząłem rozumieć i poznawać tajemnice kryjące się za tekstami Eddiego, za co pokochałem ten album jeszcze bardziej.
Po pierwszym przesłuchaniu krążka moją uwagę przykuła bardziej liryczna strona tego albumu. Pomimo grunge’owego czadu mieli w sobie nostalgię i delikatność, która dawała mi energię i jednocześnie wzruszała. To co panowie zrobili ze mną numerem „Black” to było coś niesamowitego. Ten kawałek położył mnie na łopatki nawet bardziej niż ultra kultowy hymn lat 90., czyli „Alive”. Odkryłem w nim piękno, ale też rozdzierający duszę ból wynikający z nieszczęśliwej miłości. Jest to moim zdaniem jedna z najlepszych i najbardziej przejmujących ballad w historii rockowej muzy. Podobnie było z „Garden”, w którym Eddie przeniósł mnie w inny wymiar, do prawdziwego boskiego ogrodu. Nie bez znaczenia są również w tych wypadkach zagrywki, które stosują Mike McCready i Stone Gossarda, które idealnie podkreślają emocje danych numerów swoim feelingiem i niebanalnymi melodiami.
Słychać to przepięknie w „Deep”, który niszczy! Jest to chyba również kolejny popis Veddera, który potwierdza tym numerem swoje umiejętności. Jednak prawdziwą bombą jest kończący „Release”. Numer ten kojarzył mi się w wolnością, wybawieniem, ale też potwornym smutkiem. Bardzo, ale to bardzo ten numer działał na moją wyobraźnię. Jawi się jako piosenka idealna na koniec jakiegoś filmu, gdzie główny bohater odchodzi w kierunku zachodzącego słońca lub też numer powiązany ze śmiercią głównego bohatera, który był totalnie pogodzony ze swoim losem. Fajnym zabiegiem było również to, że po chwili ciszy na kasecie usłyszałem znów dźwięki, które 50 minut temu rozpoczęły ten krążek. Czy „Ten” jest najlepszym albumem Pearl Jam? To zależy od mojego nastroju i danej chwili. Nie ulega jednak wątpliwości, że pierwszy odsłuch tego albumu był dla mnie magicznym momentem, którego nigdy nie zapomnę.
A1 Once
A2 Even Flow
A3 Alive
A4 Why Go
A5 Black
A6 Jeremy
B1 Oceans
B2 Porch
B3 Garden
B4 Deep
B5 Release